czytaj dalej

Newsy » Wywiady

04-06-2012

Czesław Michniewicz dla 2x45.com.pl: Z Krzysztofem Stanowskim rozmawiam nawet kilkanaście razy dziennie

Czesław Michniewicz dla 2x45.com.pl: Z Krzysztofem Stanowskim rozmawiam nawet kilkanaście razy dziennie

Foto: lechita.net

O POLONII WARSZAWA

2x45.com.pl: - Nie prowadzi Pan już zajęć z Polonią Warszawa. Umowa została zatem rozwiązana?
Czesław Michniewicz:
- Formalnie jestem trenerem Polonii do 30 czerwca, bo kontrakt nie może być zawarty na krótszy termin niż do końca sezonu. Dostałem jednak zgodę od prezesa na wcześniejsze zwolnienie z obowiązków.

- Jak po paru tygodniach ocenia Pan ten epizod? Warto było?
- Myślę, że warto. Było siedem kolejek do końca i realna szansa, żeby powalczyć o europejskie puchary. Nie żałuję, że podjąłem pracę w tym klubie. Sytuacja była jednak trudna. Nie miałem czasu, żeby cokolwiek zmieniać i zrobić coś po swojemu. Pierwszy mecz, ze Śląskiem, wypadł bardzo obiecująco, ale każdy kolejny był już mniej obiecujący i skończyliśmy jak skończyliśmy.

- Zaczął Pan chyba aż za dobrze. Prezes Wojciechowski po tak efektownym ograniu Śląska na pewno widział się już w mistrzowskiej koronie...
- Zaczęliśmy super, ale już cztery dni później w Zabrzu było widać, że brakuje nam tej mocy, którą mieliśmy ze Śląskiem. Do poziomu z mojego debiutu nigdy się potem nie zbliżyliśmy. W meczu z wrocławianami nie tylko nie straciliśmy gola, ale oddaliśmy kilkanaście strzałów. W następnych spotkaniach samych prób było już dużo mniej. Nie mam jednak pretensji do zawodników, że ktoś nie chciał, nie starał się. Za mojej kadencji wszyscy przykładali się do pracy, ale niestety nie wychodziło na boisku...

- Media donosiły o konflikcie między piłkarzami polskimi i zagranicznymi. Trener Jacek Zieliński po zwolnieniu przyznał, że też się o tym potem dowiedział. Zauważył Pan ten konflikt?

- Nie. Przychodząc do klubu na każdego zawodnika mogłem spojrzeć po swojemu, na nowo, dać wszystkim czystą kartkę. Nie było żadnego incydentu, który dawałby do zrozumienia, że atmosfera jest zła i potworzyły się grupki. Choć przyznam, że im dłużej pracowałem, tym bardziej dostrzegałem pewne problemy interpersonalne w drużynie. Ale wszyscy się starali, nikt nie odpuszczał.

- Na czym polegały te pewne problemy interpersonalne?
- Wiem, do czega pan zmierza. Chodzi pewnie o Edgara Caniego i Bruno. Pisało się i mówiło wiele na temat tych zawodników, ale naprawdę nie dali mi powodów, żebym miał ich teraz negatywnie oceniać. Oczywiście mogli grać lepiej. Bruno wystąpił ze Śląskiem, potem doznał kontuzji i widać było, że braki kondycyjne dają o sobie znać. Cani natomiast łapał głupie kartki i osłabiał zespół. Ani ja, ani on nie byliśmy z ich powodu szczęśliwi. Nie skreślałem go jednak i gdybym został w Polonii, chciałbym z nim nadal pracować.

- Po porażce z Ruchem Wojciechowski oznajmił, że kończy z piłką raz na zawsze. Mało kto traktował to wtedy poważnie, bo prezes już nieraz mówił w podobnym tonie, ale tym razem jednak nie żartował. Było zaskoczenie?
- Miałem tę przewagę nad innymi, że wiedziałem, co siedzi w głowie Józefa Wojciechowskiego. Gdy rozmawialiśmy o naszej współpracy, prezes już wtedy powiedział mi, że poważnie myśli o wycofaniu się z klubu po ostatniej kolejce. Dodawał jednak, żeby robić wszystko, by zająć jak najwyższe miejsce, bo wtedy łatwiej byłoby namówić kogoś do przejęcia Polonii. Nie byłem więc zdziwiony, gdy prezes upublicznił swoje wcześniejsze zamiary. Oczywiście był to trudny moment. Mieliśmy do końca jeszcze trzy mecze, ale było widać, że zawodnicy myślami są już gdzie indziej. Po spotkaniu z Lechem, po którym straciliśmy szansę na puchary, przyszedł ten feralny mecz z Zagłębiem, który pokazał, że zespół jest kompletnie rozbity i trudno było już cokolwiek zrobić.

- Wierzy Pan, że Polonia wycofa się z ligi lub sprzeda licencję?

- Nie zakładam takiego scenariusza. Sądzę, że Polonia będzie dalej grała w Ekstraklasie. To jednak spółka, niełatwo byłoby się tak wycofać z dnia na dzień. Gdyby bardzo się chciało, byłoby to możliwe, ale wierzę, że prezes Wojciechowski do tego nie dopuści, w końcu zainwestował w klub duże pieniądze. Nawet gdyby odeszło kilku podstawowych zawodników, będą szanse na utrzymanie. Sporo klubów w Polsce ma problemy finansowe i kadrowe, a "Czarne Koszule" jakieś zaplecze, choćby w postaci piłkarzy z Młodej Ekstraklasy, posiadają. Zaobserwowałem tam kilku utalentowanych chłopaków.

- Tak szczerze: Polonia to był zespół, od którego należało wymagać mistrzostwa?

- Jeśli walka o tytuł rozstrzygałaby się na poziomie 65-70 punktów, to nie. Ale jeśli chodziło o 56 punktów, uważam, że tak. Każdy z tej czołowej szóstki miał realne szanse na mistrzostwo Polski. To tak jak ze skokiem wzwyż. Jeśli losy złotego medalu rozstrzygają się na wysokości 2,40, liczy się dwóch zawodników, ale na 2,25 kandydatów mielibyśmy wielu. Podobnie jest z Ekstraklasą. Mistrzostwo rozstrzygało się na bardzo małej wysokości. Polonia naprawdę mogła wygrać ligę.

- Prezes często był zły, że nie grał Aviram Baruchyan, który miał zostać gwiazdą. Izraelczyk okazał się za słaby?

- Gdy przyszedłem do Polonii, Baruchyan leczył kontuzję. Tak naprawdę nie przetrenował u mnie pełnego tygodnia. Zawsze coś mu dolegało - albo noga, albo plecy. Gdy już jednak był zdrowy, w małych gierkach na treningach widać było, że to naprawdę dobry piłkarz, o olbrzymich umiejętnościach. Żałuję, że tak się jego losy potoczyły. Trochę więcej zaufania od trenera i mógłby rozwinąć skrzydła, ale nie mogłem mu tego zaufania dać. Jeśli ktoś nie trenował przez kilka dni, nie mógł w sobotę czy niedzielę zaczynać w pierwszym składzie.


O JAGIELLONII BIAŁYSTOK

- W Jagiellonii zastąpił Pana Tomasz Hajto i idzie mu obiecująco. Mówił Pan w naszym poprzednim wywiadzie, że zamierza w "Jadze" odmłodzić skład i Hajto poszedł tym tropem. Do tego stara się stworzyć ofensywnie, ładnie grający zespół i jest szansa, że powstanie w Białymstoku nowa jakość...
- Gdy rozmawialiśmy w grudniu, szczegółowo opowiadałem, jaki mam plan i co trzeba zmienić (TUTAJ). Trafiłem do drużyny ciekawej, ale która swój szczyt już osiągnęła. Michał Probierz doprowadził ją najwyżej jak się dało i przebudowa była konieczna. Nie wszystkie ruchy, które chciałem wykonać w zimą, doszły do skutku. Zostało kilku piłkarzy, dla których ja już nie widziałem miejsca. Ale okazało się, że zostali tylko po to, żeby Tomek się przekonał o ich nieprzydatności, bo odejdą latem. Parę ruchów można było wykonać wcześniej, ale zarówno ja jak i Tomek potrzebowaliśmy trochę czasu na ocenę potencjału drużyny. Ogólny kierunek jest jednak ten sam.

- Wiosną eksplodował Maciej Makuszewski, który wcześniej był tak zniechęcony, że za wszelką cenę chciał odejść do Widzewa...

- Każdy piłkarz i każdy trener ma swoje miejsce i czas. Przychodziłem do Jagiellonii na tydzień przed ligą. Makuszewski był już wtedy spakowany i koniecznie chciał odejść z klubu. Michał Probierz wcześniej wyraził na to zgodę. Maciek miał odejść do Widzewa, ale nie dogadano się i został. Na treningach sprawiał dobre wrażenie i starałem się dawać mu szansę, na przykład z Podbeskidziem u siebie. Wyraźnie jednak brakowało mu pewności siebie, a to często element kluczowy dla zawodnika. Nie mogłem postawić na kogoś, kto wtedy prezentował się słabiej od innych. Makuszewski ciągle chciał odejść i w pewnym momencie był zdecydowany, że zimą przejdzie do Widzewa, ja też się na to zgodziłem. Na szczęście dla Maćka przyszedł Tomek Hajto i zdecydowanie niego postawił. Mimo to nie czuję się winny, że u mnie piłkarz ten nie grał tak dobrze jak wiosną. Nie był wtedy przygotowany mentalnie do dobrej gry. Było tylko odejście, odejście, odejście, nic do niego nie trafiało. Potem trochę dojrzał i zobaczymy, jak poradzi sobie w następnym sezonie. Zanotował miły przebłysk, ale musi to potwierdzić. Przestał być anonimowy, będzie mu teraz trudniej. Uważam, że Maćka stać na jeszcze lepszą grę.

- Czyli odradzałby mu Pan szybki transfer do Antalyasporu?
- Czytałem o zainteresowaniu Turków. Makuszewski tak naprawdę błysnął na razie w kilku spotkaniach. Nie wszystkie mecze wiosną były super w jego wykonaniu. Jeśli teraz wyjedzie, wróci z podkulonym ogonem. Najpierw musi ugruntować swoją pozycję w Jagiellonii. W Turcji jest walka na każdym treningu, żeby załapać się do 18-tki, nie mówiąc już o pierwszym składzie. Dziś Maciek jest pewny gry w "Jadze", więc niech jeszcze sezon czy dwa z tego korzysta. Moim zdaniem jest dla niego za wcześniej na taki transfer. Strzelał piękne gole, ma dynamikę, więc trudno się dziwić, że wpadł komuś w oko, ale to jeszcze nie jest w pełni ukształtowany piłkarz.

- Przyznał Pan kiedyś, że z premedytacją foruje polskich piłkarzy, ale akurat Pana ulubieńcem jest Gruzin Nika Dżalamidze. Po rozstaniu z Jagiellonią ostrzegał Pan działaczy, żeby go nie sprowadzali, bo on nie u każdego trenera gra dobrze i wyszło, że miał Pan rację. Dżalamidze wiosną był chwalony co najwyżej za samą walkę.
- Zgadza się. Co do promowania naszych piłkarzy: jeśli widzę, że dany obcokrajowiec lepszy już nie będzie, a młody Polak ma szansę się rozwinąć, zawsze wybiorę tego drugiego. W każdym klubie tak robiłem. A Dżalamidze? W nim od razu dostrzegłem wielki talent. Grał dobrze, spłacał się Widzewowi i liczyłem, że w innym zespole pod moją wodzą będzie podobnie. Czasami jednak sprawdza się powiedzenie, że jeden kwiat nie na każdym parapecie będzie dobrze rósł. Na którymś z nich może mieć mniej słońca i nawet tak samo pielęgnowany będzie kwitł wolniej.


O EKSTRAKLASIE I JEJ REFORMOWANIU

- Jakiś czas temu stwierdził Pan, że poziom ligi rośnie i to raczej dotychczasowi średniacy zrobili postęp niż czołówka obniżyła loty. Podtrzymuje Pan tę tezę?

- Podtrzymuję, choć wyraźnie zaznaczam, że wiele osób tęskni za dominacją Wisły, Legii czy Widzewa z czasów Franciszka Smudy. Te zespoły w niektórych sezonach od początku do końca szły jak burza. Miały jednak, w porównaniu do reszty, bardzo duże możliwości finansowe. Mogły kupić praktycznie każdego. Tak budowano wielki Widzew, wielką Legię i wielką Wisłę. Skupowano najlepszych polskich zawodników, reprezentanci nieraz byli nawet na ławce rezerwowych. Dziś nikt nie jest w stanie sprowadzić najlepszych ligowców. Szymona Pawłowskiego czy Abdou Razacka Traore na pewno chciałby każdy klub z czołówki, ale ceny są za wysokie, a ci piłkarze w obecnych zespołach mają dobre warunki. Dawniej tak nie było. Mieliśmy parę bogatszych klubów, reszta klepała biedę. Teraz się to zmieniło. Parę biedniejszych ekip dalej jest i one przy każdej okazji są "rozkradane", jak Ruch Chorzów czy Górnik Zabrze. W Górniku wyróżnili się Robert Jeż, Daniel Sikorski czy Grzegorz Bonin i od razu odeszli, ale już taki Dawid Nowak w Bełchatowie ma na tyle dobrze, że przez wiele sezonów nie chciało mu się nigdzie ruszać. Gdyby te wszystkie nazwiska znalazły się w jednej drużynie, to pewnie znów mielibyśmy mistrza Polski z 80 punktami na koncie. Dziś do mistrzostwa wystarczy 56 punktów. Gdy ja wygrywałem ligę z Zagłębiem Lubin, zdobyliśmy 62 "oczka" i myślę, że w następnym sezonie znów będzie to ten przedział. Obecnie nikt nie jest w stanie zdominować rozgrywek. Ogólny poziom się wyrównał i wzrósł, natomiast loty obniżyły jedynie dwa, trzy kluby.

- Ale chyba mimo tego tytuł dla Śląska Wrocław trochę Pana zdziwił?
- Przyznam, że po meczu Polonii ze Śląskiem, który wysoko wygraliśmy, nie przypuszczałem, że to we Wrocławiu będą świętowali mistrzostwo. Po spotkaniu rozmawiałem nawet w kuluarach z kilkoma piłkarzami gości i oni marzyli tylko, żeby zagrać w europejskich pucharach. Legia jednak dała im szansę, żeby się wyprzedzić i oni z tego skorzystali. Śląsk wygrał trzy ostatnie mecze, a przy tak wyrównanej stawce było to niezwykle dużo. Niewykluczone, że jeszcze dwie, trzy kolejki i Ekstraklasę wygrałby Lech, bo on był najbardziej rozpędzony.

- Głośno teraz o reformie ligi i wprowadzeniu fazy play-off. Co Pan na to?

- W pełni popieram powiększenie ligi do 18 zespołów, ale przeciwny jestem wszelkim grupom i play-offom. Żadna poważna liga nie gra w ten sposób. Powinniśmy pamiętać, że podobny eksperyment z grupami już kiedyś mieliśmy i to nie wypaliło. Trudno będzie zapełnić stadion Śląska, Lechii czy nowy Górnika Zabrze, jeśli nie będzie meczów z Wisłą, Legią i Lechem, a mogłoby nie być. To zły kierunek zmian i trzeba o tym głośno mówić. Nie tędy droga. 18 drużyn to lepsza koncepcja. Będzie więcej spotkań, będą starcia z czołówką i komplet widzów na trybunach, a więc pieniądze. To właśnie one są dziś największym problemem polskiej piłki. Niektóre kluby - na przykład Bełchatów - funkcjonują w małych miejscowościach, inni - jak Podbeskidzie, ŁKS czy jeszcze nawet Jagiellonia - nie mają porządnych stadionów. Gdy już będą nowe obiekty, przyjedzie Wisła czy Legia, na trybuny zawita 20-30 tys. ludzi i budżet od razu się podreperuje. Jeśli natomiast rozkaże się grać między sobą zespołom walczącym o utrzymanie, nikt nie będzie chciał tego oglądać. Przyjdzie dwa tysiące ludzi i nie zwróci się nawet koszt organizacji meczu.

- Faza play-off byłaby też przeskokiem z 30 do 44 kolejek. Nie za dużo za jednym zamachem?
- Myślę, że akurat to nie byłoby wielkim problemem. Problemem byłoby to, żeby te mecze miały swój klimat, smak. Nikt nie będzie chciał trzy razy oglądać tych samych spotkań. Wtedy nawet pojedynki Legii z Lechem jakoś by spowszedniały, nie byłyby już tak wielkim wydarzeniem. To muszą być mecze wyjątkowe, na które się z utęsknieniem wyczekuje. Pamiętam, że jak pracowałem w Poznaniu, na Legię czekało się cały rok i ciągle patrzyło w kalendarz, kiedy ona przyjedzie. Jeśli natomiast kilka klubów zacznie się kisić we własnym sosie, przestanie to być atrakcyjne. Nawet Gran Derbi, gdy zaraz po La Liga były dwumecze Realu z Barceloną w Pucharze Hiszpanii czy Lidze Mistrzów, nie miały już tak wyrazistego smaku.

- Wspomniał Pan o problemach z pieniędzmi wielu klubów. Może na dłuższą metę okaże się to pożyteczne? Siłą rzeczy trzeba bardziej stawiać na młodzież i więcej uwagi przywiązywać do szkolenia własnego narybku...
- To jedyna słuszna droga. Dlatego od dłuższego czasu podkreślam, że naturalizowanie piłkarzy do reprezentacji nie ma sensu. Może nawet dzięki temu wyjdziemy z grupy, ale to bez znaczenia, bo pojawi się pytanie: co dalej? Dalej będziemy naturalizować, gdy Perquis czy Polanski staną się za starzy? To też demotywujące dla młodych chłopaków. Nie czarujmy się - piłkarze trenujący od początku w Niemczech i Francji, te wszystkie Polanskie, Obraniaki, Perquisy, Matuszczyki i Boenische, zawsze są lepiej wyszkoleni, bo przechodzili zaplanowany cykl szkoleniowy, szczebel po szczeblu. Piłkarsko na pewno są lepsi od naszych zawodników.

Nie możemy jednak liczyć, że ktoś wyszkoli nam piłkarzy. Sami musimy o to zadbać, tyle że do tego trzeba baz treningowych na wysokim poziomie. A dziś, gdybyśmy porównali bazy klubów Ekstraklasy i niemieckich trzecioligowców, to... nie mamy czego porównywać. Często mówi się, że polscy trenerzy są tacy i tacy, ale gdyby trener z Premier League czy Bundesligi miał pracować w takich warunkach, jakie są np. w ŁKS, niekoniecznie zrobiłby różnicę. Skupmy się więc na własnym podwórku, bo inaczej ciągle szkoleniowcy grup młodzieżowych będą pracowali za pół darmo, bez motywacji, co potem udziela się zawodnikom. W efekcie do ligi trafiają półprodukty. Większość naszych 16-, 17-letnich piłkarzy odstaje od rówieśników z zagranicy. Czasami trafią się jakieś rodzynki i reprezentacja U-17 zagra na mistrzostwach Europy. Ostatnio udało się wyjść z grupy, ale już mecz z Niemcami w fazie pucharowej toczył się do jednej bramki. Gołym okiem widać było ogromne różnice, które będą jeszcze bardziej widoczne w futbolu seniorskim.

- Wielu na Pana argumenty przeciwko naturalizacji odpowie: racja, ale takie mamy czasy i trzeba się z tym pogodzić.

- Nie, absolutnie nie. W każdych czasach można zachować godność. Bardzo lubię książkę Władysława Bartoszewskiego "Warto być przyzwoitym" i właśnie tak należałoby powiedzieć o polskiej piłce. Szukajmy ścieżek rozwoju, a nie doraźnego pudrowania problemów.


O LOSIE POLSKIEGO TRENERA

- W wywiadzie dla "Polska The Times" stwierdził Pan, że trenerzy powinni być drugą najważniejszą osobą w klubie - zaraz po prezesie - i wtedy piłkarze nie mogliby tak łatwo ich zwolnić. Coś w tym względzie zmienia się na lepsze w naszej lidze?
- Nie bardzo, wystarczy spojrzeć, jak często zmieniają się szkoleniowcy w większości klubów. Pracę trenera rzetelnie ocenić można najwcześniej po roku pracy, po dwóch okresach przygotowawczych. Wtedy można pokusić się o wstępne wnioski. U nas, powiem na swoim przykładzie, ciągle dominuje inne podejście. W Widzewie byłem siedem miesięcy, w Jagiellonie niecałe pięć, w Polonii półtora. Nastały czasy, w których oczekuje się, że przyjdzie trener i w parę tygodni wszystko ozłoci. Tak się nie da. Każdy chce pracować, bo siedzenie w domu przez dłuższy czas nie ma sensu, więc przyjmuje się kolejne propozycje, choć wie się, że trudno osiągnąć sukces w krótkim czasie. Nie ma jednak innego wyjścia. Dziś czekanie na ofertę, która zagwarantuje dwa, trzy lata spokojnej pracy, w polskich warunkach jest utopią.

Jeszcze jedna ważna sprawa. Trener przychodząc do klubu musi czuć, że nie zdecydował przypadek, tylko został wybrany spośród wielu kandydatów i jest naprawdę chciany. Podobało mi się, jak prezes Wojciechowski na wstępie powiedział, że rozmawia z kilkoma kandydatami, w tym ze mną. Chciał każdego poznać i nie opierać się jedynie na tym, co pisze prasa i mówią inni, często nieżyczliwi. Wtedy szef klubu ma szansę dowiedzieć się, jaką mam filozofię, czy stawiam na Polaków, czy na obcokrajowców, jak reaguję w stresie, jakie podejmuję decyzje i tak dalej. Im więcej wiemy o sobie, tym lepiej. Właściciele klubów nie mają czasu, żeby śledzić moją karierę, bo przecież prowadzą swoje biznesy. Dlatego często najważniejsze jest podejście ich ludzi - dyrektorów zarządzających, sportowych - żeby w kryzysowych momentach widzieli inne możliwości niż zwolnienie trenera. A kryzysy przyjdą zawsze i wszędzie, nawet u Fergusona czy Wengera. Szkoleniowiec, który opanuje kryzys i z niego wyjdzie, staje się silniejszy, wie, na kogo może liczyć w najcięższych chwilach i lepiej poradzi sobie następnym razem. Jeśli natomiast jest zwolnienie, przyjdzie nowy trener, po jakimś czasie znów pojawi się kryzys - bo nie może być inaczej - i historia się powtarza. Największy problem trenerów w Polsce to brak możliwości przeprowadzenia drużyny przez najtrudniejsze momenty.

- Tylko jak to zmienić? Od lat mówi się, że trenerzy powinni dostawać więcej czasu, a zawsze kończy się tak samo.

- Moment zatrudnienia to klucz. Jeśli pan chce pójść do krawca czy do hydraulika, zasięga pan opinii o nim, czy warto mu coś zlecić. Tak samo jest w moim zawodzie. Nie każdy trener od razu zdobywa mistrzostwo, ale nawet jeśli ktoś wywalczy dziesiąte miejsce, niekoniecznie musi być słaby. Zależy, jakie miał warunki i możliwości. Im większa wiedza na temat zatrudnianego szkoleniowca - ale niekoniecznie u zajętych innymi rzeczami właścicieli, tylko wśród kadry kierowniczej, podejmującej decyzje - tym lepiej. Wtedy jest większa szansa, że nikt nie zadziała pod wpływem emocji po dwóch przegranych meczach, po strzale piłkarza w słupek zamiast do bramki czy jakiejś wypowiedzi szkoleniowca.


O REPREZENTACJI I RELACJACH ZE SMUDĄ

- Odeszliśmy od tematu reprezentacji, a trzeba o nią zapytać. Będzie sukces na Euro 2012?

- Nie ukrywam, że Smuda to nie jest książę z mojej bajki, ale z całego serca kibicuję reprezentacji. Kadra to jedno, Smuda to drugie. Przed nim byli inni trenerzy, będą i po nim. Nie podoba mi się sposób, w jaki "Franz" zrobił selekcję, czyli wziął zawodników wychowanych lub urodzonych zagranicą. Zanim Smuda został selekcjonerem, coś takiego też mu się nie podobało, głośno o tym mówił, ale z czasem optyka mu się zmieniła. Nieważne. Uważam, że sukces rodzi sukces. Jeśli wygramy z Grekami, możemy zajść naprawdę daleko. Jeśli przegramy z Grekami, presja i krytyka staną się tak duże, że najpewniej powtórzy się sytuacja z Niemiec, Austrii czy Korei. Pierwszy mecz to klucz i dziś jedynym celem Smudy powinno być uniknięcie porażki z Grecją. Po przegranej na starcie, piłkarze tracą pewność siebie, trener się denerwuje i zaczyna krytykować, atmosfera się zagęszcza. Tego musimy koniecznie uniknąć.

- Jeśli mówi się dziś o naszych atutach, wszyscy wymieniają trio z Borussi Dortmund i Wojciecha Szczęsnego. Widzi Pan jeszcze coś innego?

- Pamiętajmy o jednym. Robert Lewandowski błyszczy w Borussi, bo to zespół, który w każdym meczu przeważa, stwarza mnóstwo sytuacji, Łukasz Piszczek włącza się praktycznie do każdej akcji ofensywnej. Jeśli Polska zdominuje Grecję, Rosję i Czechy, Lewandowski będzie gwiazdą. Jeśli będziemy grali daleko od bramki przeciwnika, trio z BVB nie rozwinie skrzydeł. Musimy więc stworzyć tej trójce warunki zbliżone do tych, które ma w Dortmundzie i nadawać ton grze. Inaczej niekoniecznie nasze największe gwiazdy odnajdą się w innej sytuacji.

- Nie jest tajemnicą, że Smuda Pana nie lubi...

- ... nie cierpi. Mnie i Oresta Lenczyka (śmiech).

- Dlaczego? Chodzi o krytykę "farbowanych lisów", czy geneza tego wszystkiego jest głębsza?
- Jest głębsza. To jeszcze zaszłości z czasów, gdy Smuda przejął po mnie Lecha. Kibice ciągle za mną tęsknili, pamiętali o mnie i to się "Franzowi" nie podobało. Ale teraz to nieistotne. Nie jestem uzależniony od Smudy, on mi pracy nie daje. Niech mu się wiedzie jak najlepiej, niech osiągnie sukces podczas EURO, ale "przyjacioły" to my już chyba nie będziemy.

- Ma Pan w ogóle jakichś "przyjaciołów" w trenerskim gronie?

- Nie ma przyjaciół wśród trenerów. Nigdy nie możesz być do końca szczery z żadnym trenerem, bo dziś pracujesz tu, jutro pracujesz tam. Nikt nie powie w stu procentach prawdy, jak pracuje, co chce zrobić. Ale mam kilku dobrych kolegów wśród polskich szkoleniowców. Do nich zaliczam Macieja Skorżę, Michała Probierza, Waldemara Fornalika - głównie tych z młodego pokolenia. Nie odwiedzamy się rodzinami, bo każdy z nas mieszka za daleko, ale jak się spotykamy, traktujemy się z dużym szacunkiem i sympatią. Podobnie jest z Orestem Lenczykiem, mimo dużej różnicy wieku i tego, że kiedyś ostro rywalizowaliśmy o mistrzostwo Polski.


O WESZŁO I KRZYSZTOFIE STANOWSKIM

- Za to ma Pan przyjaciół wśród dziennikarzy. Nie jest tajemnicą Pańska zażyła znajomość z Krzysztofem Stanowskim, założycielem Weszło.

- Tak, to już stara znajomość. Trwa grubo ponad 10 lat. Poznaliśmy się, gdy jako młody dziennikarz przyjeżdżał do Wronek. Często nocował u Grześka Szamotulskiego i tak to się zaczęło.

- Stanowski napisał kiedyś, że z przyjaciółmi o piłce rozmawia rzadko...

- To prawda. Nieraz rozmawiamy, Krzysiek pyta o niektóre rzeczy z punktu widzenia szkoleniowego, ale nie jest tak, że futbol wszystko zdominował. Nie ma dnia, żebyśmy się nie kontaktowali. Często dzwonimy do siebie nawet kilkanaście razy dziennie, w różnych sprawach. Krzysiek sam przyznaje, że nie ma zbyt wielu przyjaciół, jednak w naszym przypadku jesteśmy "przyjacioły".

Cenię go przede wszystkim za to, jak pisze. Niewielu dziennikarzy radzi sobie z piórem równie dobrze jak on. Z dziennikarzy młodszego pokolenia na pewno jest najlepszy. A do tego jest bardzo pracowity i tym mi imponuje. Napisać 6-7 tys. artykułów - a tyle ich stworzył na początku działania Weszło - to spora sztuka. Trzeba mieć w sobie dużo pasji i poświęcenia. Na początku funkcjonowania portalu przyjaciele Krzyśka - myślę o sobie, Wojtku Kowalczyku, Andrzeju Niedzielanie czy Mariuszu Piekarskim - pomagali mu w miarę możliwości w rozkręcaniu tego projektu. Teraz Weszło już samo się kręci, jest opiniotwórcze i bardzo się z tego cieszę.

- Rozumiem, że na Weszło zagląda Pan każdego dnia?

- Oczywiście. Nie tylko zaglądam, ale czasem niektóre rzeczy Krzyśkowi podpowiadam. Sądzę, że teraz na okoliczność mistrzostw Europy zacznę z domu prowadzić bloga. Jak pracowałem, nie było na to czasu. Nie chciałem też wtedy narażać się na komentarze po przegranym meczu, że zajmuję się pisaniem blogów zamiast treningami. Znając polską mentalność, na pewno by takie były. Teraz pojawiła się sposobność, żeby od czasu do czasu coś na Weszło napisać

- Wielu zarzuca Weszło, że roztoczyło nad Panem parasol ochronny i Panu krytyka ze strony tego portalu nie grozi. Stanowski zresztą sam przyznał kiedyś, że wobec przyjaciół stara się być lojalny i traktuje ich trochę inaczej niż resztę.

- Z jednej strony Krzysiek jest lojalny, ale z drugiej też nie wychwala swoich przyjaciół za rzeczy oczywiste, nikomu nie wystawia laurek. Fajnie, szczerze stwierdził przy jakiejś okazji, że o przyjaciołach nie będzie źle pisał, a jeśli komuś się nie podoba, nie musi tego czytać. Jasne postawienie sprawy, mi to w żaden sposób nie przeszkadza.

Jak jestem w Warszawie, zawsze staram się z Krzyśkiem zobaczyć. Nieraz przekazuję mu swoje uwagi, co jeszcze można by na stronie poprawić, jak ożywić blogi i tym podobne. Nie ulega wątpliwości, że chłopak jest bardzo inteligentny, bystry i świetnie wypełnił pustkę, która była przed powstaniem Weszło. Nie wszystkie gazety mogą napisać to, co on może. Do tego Krzysiek ma mnóstwo świetnych informatorów. Sam fakt, że teraz co tydzień udziela się Zbigniew Boniek, jest znaczący. Mam z tego satysfakcję, bo to ja umówiłem Krzyśka z Bońkiem na pierwszy wywiad we Włoszech. Zaprzyjaźnili się, mają ze sobą bardzo dobry kontakt, często rozmawiają i dzięki temu czytelnicy regularnie mogą czytać Zbyszka. Dziś wiele osób chciałoby pisać na Weszło, ale Krzysiek nie z każdym chce wchodzić w bliższe relacje.

- Wciąż znakiem firmowym Weszło jest mocna krytyka, często budząca wiele kontrowersji. Zdarzyło się Panu powiedzieć Stanowskiemu, że tym razem przesadził, że tutaj ma Pan inne zdanie?

- Nie. Nigdy nie mówię mu, co ma pisać, to jego strona. Kiedyś nawet prosiłem go, żeby nie pisał artykułu na temat Rafała Ulatowskiego, bo do niczego nie jest mi to potrzebne i może tylko zaszkodzić. On jednak stwierdził, że musi to zrobić i zrobił. Jeśli podpowiadam coś Krzyśkowi, to w kwestiach czysto piłkarskich, na przykład, jak grał dany zawodnik. Wiele razy w mediach pojawiają się slogany, piłkarz oceniany jest zupełnie inaczej niż zasłużył.

Krzysiek często idzie pod prąd i pisze prawdę. Dziś wszyscy już liczą się z jego portalem. Pamiętam, że na początku piłkarzom i trenerom zapraszanym do telewizyjnego studia ciężko było nawet wymówić nazwę Weszło. Była ona wręcz zakazana. W niektórych redakcjach naczelni zabraniali dziennikarzom czytania portalu, a i tak wszyscy czytali. Nie ulega wątpliwości, że dla samych dziennikarzy Weszło często jest inspiracją. Wiele tematów dla dobra piłki Krzysiek poruszył pierwszy, później podchwytywali to inni i mieli o czym pisać. Weszło odarło piłkarskie środowisko z tych pięknych, szlacheckich szat i inaczej patrzą na nie również kibice. Nie każdemu musi się to podobać. Portal ma agresywny styl, ale właśnie czegoś takiego brakowało. A ja mam satysfakcję, że uczestniczyłem w powstawaniu tego projektu. Pomysł zrodził się przed Euro 2008. Krzysiek dzwonił potem do mnie, żeby poradzić się w niektórych kwestiach. Weszło dopiero co obchodziło czwarte urodziny, a na piąte na pewno będzie huczna impreza.

- W jednej kwestii Weszło ma niezaprzeczalne zasługi. Mniej jest już klęczących dziennikarzy - jak określił to Przemysław Rudzki - którzy na klęczkach podchodzą do piłkarzy i trenerów. Pan też chyba woli porozmawiać odkrywczo, na argumenty, zamiast zawsze słyszeć, że wszystko pięknie i cudownie?

- Dokładnie. Mamy jeszcze wielu dziennikarzy, którzy zawsze nastawiają się na wystawianie laurek. Nie da się czytać takich wywiadów, ale ich autorom wydaje się, że są najważniejsi i ciągle moralizują. Nie wszystkich dziennikarzy lubię i nie wszyscy lubią mnie, jednak ogólnie szanuję ten zawód. Rynek dziś też jest dla Was trudny. Gazet jest coraz mniej, pieniądze coraz mniejsze, a szefowie oczekują, że będziecie się poświęcali od rana do nocy i wymyślali kolejne ciekawe artykuły. Nie unikam mediów, jeśli jednak ktoś od pierwszego pytania szuka afery, porozmawiam raz i na tym koniec.

A Krzysiek już wcześniej - w "Przeglądzie Sportowym", "Dzienniku" czy "Super Expressie" - tworzył w swój oryginalny sposób. On ma wielki talent do pisania. Uwielbiałem, jak przeprowadzał ze mną wywiady, bo rozmawialiśmy godzinę, a on zawsze świetnie oddawał sens tej rozmowy, wyłapywał najważniejsze rzeczy. Dziennikarz musi to mieć, tak jak trener musi umieć dostrzec w piłkarzu więcej niż kibic. Nie wystarczy tylko przepisać całą rozmowę, bo z tego dobrego wywiadu nie będzie.

- Jakieś wyjątkowe wspomnienia ze znajomości z Krzysztofem Stanowskim?

- Jak zdobyłem mistrzostwo Polski z Zagłębiem Lubin, Krzysiek zarezerwował dla mnie całą salę w jednej z modnych warszawskich knajp. Wierzył, że wywalczę tytuł, wszystko załatwił jeszcze przed meczem. Czekał na mnie do późna w nocy, aż przyjadę ze stadionu Legii. Razem z żoną zaprosili mnie na fajną kolację, a potem do 10:00 balowaliśmy razem z Mariuszem Piekarskim. Naprawdę traktuję go jak przyjaciela i zawsze dobrze mu życzę. Gdy przychodziłem do Polonii, bardzo się cieszył, że teraz wreszcie będziemy mogli częściej rozmawiać na żywo. Rozczarował się jednak, bo miałem dla niego jeszcze mniej czasu niż mieszkając w Gdyni, bo ciągle trenowaliśmy w Markach. Ale jakoś to przeżył (śmiech).


O NIEDOSZŁEJ PRACY W LECHII

- Na koniec pytanie, które mogłoby być pierwsze. Lechia Gdańsk - był Pan ostatnio o krok od tego klubu?

- Pojawił się temat pracy w Lechii, byliśmy na dobrej drodze do porozumienia, ale pewnie nic z tego nie wyjdzie. Przesądziły animozje między Gdańskiem a Gdynią. Zapewne każdy wie, o co chodzi i nie chciałbym tego tematu rozwijać. Trener i piłkarz to zawód najemny. Kibicem jest się od początku do końca. Kibic z klubem świętuje mistrzostwo, ale też spada do trzeciej ligi. Niektórzy nie dostrzegają różnicy. Z trenerem jest jak z orkiestrą na weselu. Dziś idziesz grać do tego, jutro do tamtego. Kto chce, żebyś grał, to grasz. Nie można szkoleniowcom przypinać łatek, że skoro Maciej Skorża dwa lata był w Legii, to jest teraz Legionistą lub Michał Probierz to dziś Wiślak, a wcześniej był zdrajcą, bo kiedyś pracował w Widzewie, a potem poszedł do ŁKS.

rozmawiał Przemysław Michalak

« powrót

 

Cytat Tygodnia

‘’Porażka jest gorsza od śmierci bo trzeba się po niej obudzić"

Czeslaw Michniewicz on Facebook
Galeria