czytaj dalej

Newsy » W mediach

17-08-2010

Cz. Michniewicz opowiada o wydarzeniach z 2004 r.

Portal Weszlo.com opublikował szczegółowy opis Czesława Michniewicza wydarzeń z 2004 r., komentowanych ostatnio w różny sposób na łamach mediów. Poniżej pełna treść wpisu.

W związku z coraz częstszymi przykładami manipulowania faktami przez dziennikarzy gazet, czas najwyższy by raz na zawsze rozprawić się ze wszystkimi plotkami na mój temat. Przedziwne jest to, że kiedy prokuratura oskarża kogokolwiek, to wierzy się jej bezgraniczne, a kiedy ta sama prokuratura stwierdza, że ktoś jest niewinny, to już traktowane jest to jako nieistotna ciekawostka. W tym tekście w sposób bardzo szczegółowy opiszę wydarzenia, do jakich doszło w roku 2004, aby nie pozostawić żadnych wątpliwości. Jeśli ktoś odczuje nadmiar informacji – bardzo mi przykro. Sprawa jest dla mnie zbyt istotna, by ją spłycać i przedstawiać w skrótowej formie, z mnóstwem niedopowiedzeń, pozostawiając innym pełną swobodę interpretacji. Zacznę jednak od najważniejszego - PROKURATURA PRZESŁAŁA DO SĄDU AKT OSKARŻENIA, W KTÓRYM POSTAWIŁA ZARZUTY PONAD STU OSOBOM MIN. W SPRAWIE MECZÓW ŚWITU NOWY DWÓR MAZOWIECKI I GÓRNIKA POLKOWICE. MNIE NA LIŚCIE TYCH OSÓB NIE MA. W tym wszystkim jestem osobą najbardziej pokrzywdzoną, bo choć nie jestem o nic oskarżony przez prokuraturę, to swój akt oskarżenia wobec mnie tworzą niektóre media, posługując się delikatnie mówiąc półprawdami i własną swobodną interpretacją. Przez to muszę tłumaczyć się z rzeczy, których nie zrobiłem, co coraz częściej przypomina tłumaczenia, że nie jestem wielbłądem. A przecież dopiero co pan Jerzy Kasiura, szef prokuratorów prowadzących śledztwo, powiedział na łamach „Gazety Wyborczej”: - Panu Michniewiczowi nie pozostawiliśmy żadnego zarzutu. W aferze korupcyjnej nie ma też skruszonych świadków koronnych. Albo ktoś ma zarzuty i jest oskarżony, albo jest uznany za niewinnego.

Niestety, wielu osobom najwyraźniej nie pasuje, że mojego nazwiska nie ma w akcie oskarżenia i że prokurator stwierdza, że jestem niewinny. Nie przeszkadza to w pisaniu tekstów na mój temat, opartych na sugestiach i aluzjach. Ja tylko zapytam się – czy naprawdę ktoś wierzy, że w Polsce, gdzie piłkarzy czy sędziów z amatorskich lig zatrzymywano za przyjęcie kilkuset złotych łapówki, ktoś nagle przeoczył taką osobę jak ja i celowo jej odpuścił? Boli też to, że dziennikarze nie zadają sobie odrobiny trudu, by poznać prawdziwe kulisy spotkań, o których piszą, a jedynie puszczają do czytelników oko i mówią: „sam sobie resztę dopowiedz”. I czytelnicy, nie znający faktów, dopowiadają.

W zasadzie na stwierdzeniu, że nie jestem O NIC oskarżony powinien zakończyć wszelkie wywody, ale w ten sposób nie przetnę paplaniny „wszystkowiedzących”. W takim razie po kolei…


1. MECZ ZE ŚWITEM NOWY DWÓR MAZOWIECKI

Mecz odbywał się między pierwszym a drugim spotkaniem finału Pucharu Polski, co ma dla sprawy kluczowe znaczenie. Pierwszy mecz, z Legią, wygraliśmy u siebie 2:0 i nastawialiśmy się na bronienie tej przewagi w spotkaniu rewanżowym. Jednocześnie nie chcieliśmy odpuszczać ligi, ponieważ wciąż mogliśmy zająć trzecie miejsce, o które walczyliśmy z Groclinem, a w przypadku niezdobycia Pucharu Polski ta trzecia lokata też dawała nam awans do europejskich pucharów.

Dziennikarze notorycznie piszą, że w spotkaniu ze Świtem celowo nie wystawiłem najlepszych piłkarzy, co jest wierutną bzdurą i stawia profesjonalizm takich dziennikarzy pod bardzo dużym znakiem zapytania. Faktycznie, zagraliśmy bez pięciu podstawowych zawodników, ale że czterech z nich nie zagra wiadomo było równo z gwizdkiem sędziego kończącym mecz z Legią w PP. I ta wiadomość była w tym momencie znana wszystkim nie tylko w Poznaniu i Nowym Dworze. W tamtym okresie żółte kartki jeszcze sumowało się z ligi i pucharów. Ale po kolei:

- Maciej Scherfchen złamał rękę w pierwszym meczu finału PP z Legią i był świeżo po operacji, w Nowym Dworze po prostu nie mógł zagrać.
- Bartosz Bosacki pauzował z powodu żółtych kartek (kartka w pierwszym meczu PP z Legią)
- Piotr Świerczewski pauzował z powodu żółtych kartek (kartka w pierwszym meczu PP z Legią)
- Michał Goliński nie zagrał, ponieważ w razie otrzymanie żółtej kartki nie wystąpiłby w rewanżowym meczu z Legią („chronienie” takiego zawodnika nie jest chyba dla nikogo dziwne, podobny manewr – odstawienie trzech zagrożonych dyskwalifikacją piłkarzy: Lasockiego, Bosackiego i Świerczewskiego – zastosowałem przed pierwszym meczem finałowym, z tym że wówczas wygraliśmy z Polonią Warszawa 1:0)

Pisałem, że bez pięciu, ponieważ jeszcze w pierwszej połowie meczu ze Świtem kontuzji doznał Łukasz Madej. Nasz skład był bardzo eksperymentalny (zadebiutował Arkadiusz Czarnecki, a Paweł Kaczorowski został przesunięty z prawej obrony na lewą pomoc, gdzie zagrał na tej pozycji pierwszy raz w sezonie, bo nie miałem kogo tam wystawić), ale jednocześnie najsilniejszy z możliwych. Na ławce mieliśmy tylko trzech piłkarzy z pola: Telichowskiego, Stachowiaka i Grzelaka, z tym, że ten ostatni tak naprawdę i tak nie powinien wejść na boisko, bo miał niezaleczony jeszcze uraz kolana, którego nabawił się w spotkaniu z Polonią Warszawa.

Teraz pytam – czy jeśli dziennikarz pisze, że Czesław Michniewicz celowo nie wystawił najsilniejszej jedenastki, to przedstawia prawdę, czy manipuluje? Kogo innego miałem wystawić w spotkaniu ze Świtem? Zagraliśmy w NAJSILNIEJSZYM SKŁADZIE. Niestety, ten najsilniejszy skład oznaczał grę bez całej linii pomocy – Świerczewskiego, Golińskiego, Scherfchena, Grzelaka i Madeja i najlepszego środkowego obrońcy Bosackiego. Przy takiej wąskiej kadrze, jaką wówczas dysponowałem, to była dla nas tragedia. Świt ma duże szczęście, że trafił na rezerwy Lecha, a nie na Lecha, bo wynik mógł być podobny do tego z Poznania, gdzie wygraliśmy - 5:1.

Pozostaje jeszcze kwestia tego, że podobno dzień po meczu dzwoniłem do sędziego Roberta Małka. Otóż spotkanie toczyło się w bardzo nerwowej atmosferze, a ja sam kilka minut przed końcem opuściłem boisko. Zacytuję sprawozdanie z „Gazety Wyborczej”: „Ostatnich sytuacji nie oglądał już z ławki trener "Kolejorza". Michniewicz najpierw zdenerwował się na sędziego Roberta Małka po brutalnym faulu nowodworzan na Krzysztofie Piskule. Małek nie pokazał wtedy kartki. - Mógł mu złamać nogę! - wołał Michniewicz, bo zagranie było faktycznie ostre. 86. min Michniewicza nie było już na ławce. Oto bowiem na murawie leżał kontuzjowany jeden z graczy Świtu. Sędzia Małek puścił akcję, gdy gospodarze byli przy piłce. Gdy ją stracili, zagwizdał. Wtedy Michniewicza niemal trafił szlag. Mało tego, sędzia Małek zakończył mecz w chwili, gdy Lech wykonywał rzut wolny - piłka nie zdążyła dolecieć do pola karnego gospodarzy”.

Na Małka byłem wściekły, podobnie jak na jego asystentów, że dopuszczali do bardzo ostrej i brutalnej gry, a nas czekał rewanż w PP z Legią (w dodatku arbiter zakończył mecz w momencie, gdy piłka po naszym dośrodkowaniu leciała w pole karne gospodarzy) i w czasie meczu… nie zachowywałem się wobec nich specjalnie kulturalnie. Jednakże istniało spore ryzyko, że to właśnie Małek będzie prowadził zbliżający się mecz o Puchar Polski, bo pod względem „geograficznym” oraz pod względem stażu, bardzo do tego pasował. Zadzwoniłem więc do niego, by przeprosić za moje zachowanie i niecenzuralne słowa, które krzyczałem pod jego adresem. Nie jest to niczym niezwykłym, bo sędziów często przepraszam za swoje emocje już po spotkaniu (z kolei sędziowie często przepraszają za pomyłki), a w Nowym Dworze po końcowym gwizdku ani nie miałem na to ochoty, ani też specjalnie nie miałem na to szans (ze względu na położenie szatni, przebieraliśmy się w jakiejś sali gimnastycznej). Ktoś może powiedzieć, że to cynizm i być może ma rację: bałem się, że mój zespół może w finale PP ucierpieć na skutek jakichś obelg, które wykrzyczałem w kierunki arbitra w Nowym Dworze. Ławkę opuściłem z tego powodu, że sędzia Małek powiedział do mnie, że jak się jeszcze raz odezwę to odeśle mnie na trybuny i bałem się, że w Warszawie nie poprowadzę zespołu w PP (zwłaszcza, że PZPN nie patrzył na mnie przychylnie, nie miałem licencji trenerskiej).

Oto cała tajemnica spotkania ze Świtem, słabego składu Lecha i kontaktów z arbitrem. Teraz przejdźmy do meczu z Górnikiem Polkowice…


2. MECZ Z GÓRNIKIEM POLKOWICE

Mecz ten odbywał się kilka dni po zdobytym przez nas Pucharze Polski. Na Poznania był to pierwszy sukces od wielu lat, w dodatku osiągnięty w zaskakującym momencie (klub był biedny). W związku z tym muszę przyznać, że po finale PP cykl treningowy praktycznie nie występował – trwał serial bankietów, bo każdy sponsor, biznesmen czy polityk chciał się wtedy spotkać z piłkarzami Lecha. Początkowo zaplanowaliśmy, że do Polkowic pojedziemy bezpośrednio z Poznania, w dniu meczu. Po prostu wyjdziemy na boisko, zagramy i wrócimy. Plan na sezon i tak wykonaliśmy i to z nawiązką.

Niestety, im bliżej było do spotkania z Górnikiem, tym dziwniejsze zaczęły dziać się rzeczy. Wiadomo było, że dla Polkowic był to mecz o życie. Punktem krytycznym był… mój obiad z rodziną (żoną i dwójką synów), który jadłem w restauracji Sphinx przy ulicy Święty Marcin. Ktoś musiał poinformować przedstawicieli Górnika, gdzie mnie mogą znaleźć, dlatego w pewnym momencie do stolika podeszło dwóch mężczyzn. Wiedziałem kim są. Mariusz J. i Andrzej S.

- Czy możemy porozmawiać?
- O czym?
- O najbliższym meczu.
- Nie mamy o czym rozmawiać, zrobię wszystko, żeby Lech ten mecz wygrał.

Potwierdzenie moich słów znajduje się w zeznaniach świadków: „Michniewicz powiedział, że nie odpuszczą nam tego meczu”. I zeznania drugiej osoby z Polkowic: „On jednak krótko powiedział, że jego to nie interesuje, że on jako trener nie podejmuje tematu i gra normalnie. To była krótka rozmowa, on od razu powiedział nie”.

Wydarzenie w restauracji mocno mnie zdenerwowało i wpłynęło na diametralną zmianę podejścia do meczu z Polkowic. Nie zamierzaliśmy rozgrywać tego spotkania w najmocniejszym składzie i chcieliśmy dać odpocząć kilku podstawowym piłkarzom z tego względu, że trzy dni później rozgrywaliśmy w Poznaniu prestiżowy mecz z Wisłą Kraków, który miał być zarazem spotkaniem o Superpuchar Polski. I Superpuchar był naszym ostatnim prawdziwym celem na 2004 rok.

Jednak po zajściu z przedstawicielami Polkowic uznałem, że musimy zrobić wszystko, by zwyciężyć, w przeciwnym razie nasza reputacja legnie w gruzach. W ostatniej chwili zorganizowaliśmy zgrupowanie, w Komornikach, w hotelu Green Hotel. Dodatkowo jadąc już na sam mecz, czując gęstą atmosferę, nakazałem kierowcy zatrzymać się w lesie, gdzie przeprowadziliśmy pełną rozgrzewkę przedmeczową. Dzięki temu na stadion w Polkowicach wjechaliśmy dosłownie chwilę przed pierwszym gwizdkiem sędziego (co pokazały kamery C+), od razu gotowi do gry. W ten niestandardowy sposób chciałem zminimalizować ryzyko jakichkolwiek kontaktów między moimi piłkarzami i działaczami lub piłkarzami Górnika, a także sam na takie kontakty nie miałem ochoty.

Jestem dumny, że udało nam się to spotkanie wygrać 2:0. W zasadzie patrząc z szerszej perspektywy, powinniśmy skupić się na przygotowaniach do Wisły, ale zdołaliśmy złapać te dwie sroki za ogon. Dla Górnika porażka z nami była bardzo bolesna, bo zwycięstwo z nami dawało im pewne utrzymanie w lidze na jedna kolejkę przed końcem ligi.

Już w autokarze, po wygranym meczu, jeden z piłkarzy podszedł do mnie i powiedział, że mamy specjalną premię od innej drużyny za tą wygraną. Zawodnicy poprosili mnie, bym te pieniądze podzielił według ustaleń rady drużyny i rozdał pomiędzy piłkarzy, trenerów i sztab medyczny. Z tego, co pamiętam, dodatkowo otrzymana premia został podzielona mniej więcej po równo na wszystkich. Dwóch czy trzech zawodników, którym indywidualni sponsorzy wypłacali regularnie pensje zrzekło się tych pieniędzy na rzecz kolegów, którzy nie otrzymywali od dłuższego czasu wynagrodzenia. Dla wielu piłkarzy była to znacząca suma, bo zaległości finansowe w klubie narastały, niektórzy zaciągali coraz większe długi.

Osobiście nie widzę niczego złego w przyjęciu premii za jak najlepiej wykonaną pracę. Oczywiście jest naganne, jeśli taka premia jest wymuszana drogą szantażu, typu „dajcie, bo w przeciwnym razie odpuścimy”. Tego typu premie nie są niczym dziwnym, spotkałem się z nimi chociażby jako trener Zagłębia Lubin, kiedy walczyłem z Bełchatowem o mistrzostwo Polski. Bełchatów mobilizował finansowo naszych przeciwników, a ja nie uważałem tego za nic złego. Z tego co pamiętam, w Hiszpanii takie sytuacje mają miejsce w ogóle przy otwartej kurtynie. Moje zdanie potwierdzają też prawnicy. Prof. Robert Zawłocki mówi: „Sytuacja polegająca na samym przyjęciu pieniędzy z innego źródła niż własny klub, za występ z maksymalnym zaangażowaniem, nie jest przestępstwem. Stanowisko doktryny jest pod tym względem jasne”.

Jeszcze raz podkreślę – wygranie tamtego spotkania, rozgrywanego w takich okolicznościach i przy całej tej otoczce, uważam za swoje wielkie trenerskie osiągnięcie .Gra szła o honor Lecha Poznań i myśmy ten honor uratowali.

Ostatnią kwestią związaną z Polkowicami, którą czasami wspominają dziennikarze jest to, że podobno kilku piłkarzy Polkowic dogadało się z kilkoma piłkarzami Lecha na układ pod tytułem „liga za puchar”. Osobiście wydaje mi się to mało prawdopodobne, po prostu trudno się doszukać jakiegoś sensu. Na etapie 1/4 PP był rozgrywany dwumecz. W walce o PP pozostawało wiele dobrych zespołów min. Legia i Amica. Tymczasem przed pierwszym meczem PP z Polkowicami Lech Poznań wraz właśnie z Górnikiem i Świtem zajmował w tabeli trzy ostatnie miejsca: wszystkie drużyny miały po siedmiu kolejkach zaledwie po cztery punkty. Trzeci zespół od końca musiał grać w barażach o pozostanie w ekstraklasie.

Mecz ligowy z Polkowicami przypadał w przedostatniej kolejce w Poznaniu (już po meczu pucharowym), czyli było wiadomo, że wiosną być może w walce o pozostanie w lidze będziemy musieli rozegrać w Polkowicach mecz o być albo nie być w ekstraklasie. Zapowiadała się więc ciężka walka o utrzymanie. Pierwsze spotkanie PP zakończyło się remisem 0-0. W Poznaniu pokonaliśmy Polkowice 4:1. Ostatecznie Lech wygrał z Polkowicami zarówno w PP, jak i potem dwa razy w lidze. Myślę, że nikt rozsądny nie umawiałby się na cokolwiek wiedząc jak wygląda tabela ekstraklasy i kalendarz spotkań rewanżowych. W Poznaniu wówczas nikt nie wierzył, że my ten puchar możemy zdobyć, natomiast „wiara” w spadek była ogromna.


3. MANIPULACJE FAKTAMI

Myślę, że w kwestii meczów, dwóch, które wspomina się w kontekście mojego nazwiska, wyjaśniłem wszystko. Raz jeszcze podkreślę, że złożyłem wyjaśnienia w prokuraturze z własnej woli i w charakterze świadka, a zrobiłem to dlatego, żeby wyjaśnić sprawę podziału pieniędzy w autokarze, po meczu z Górnikiem Polkowice, licząc na to, że moje wyjaśnienia nie tylko pomogą wyjaśnić tę sprawę. Jednocześnie sam jeszcze wówczas nie wiedziałem, jak prokuratura podejdzie do sprawy premii od strony trzeciej za grę z maksymalnym zaangażowaniem. Prokuratura nigdy nie postawiła mi żadnego zarzutu, nigdy więcej nie wzywała na przesłuchanie, nie jestem żadnym świadkiem koronnym (co potwierdził szef prokuratorów Jerzy Kasiura), jak to opowiadają w środowisku niektórzy trenerzy, których zawsze regularnie w lidze ogrywałem i co ich bardzo boli. Sam czekam z niecierpliwością na pełne wyjaśnienie sprawy meczu Świtu. Dodam, że był to mój pierwszy sezon w ekstraklasie, byłem „młodym wilkiem”, żądnym sukcesów, realizowałem swoje największe marzenia.

Pozostają do wyjaśnienia jeszcze niektóre kwestie, które przewijają się w artykułach, np. w artykule autorstwa Artura Brzozowskiego na mój temat w „Gazecie Wyborczej” (szczegółowe omówienie „pomyłek” zamieściłem na swojej stronie internetowej: michniewicz.com.pl). Nie będę już się czepiał sformułowań, że z Zagłębiem „gładko” przegrałem walkę o Ligę Mistrzów, bo nie jest to prawda – do 82 minuty rewanżu ze Steauą Bukareszt byliśmy w grze, mieliśmy „piłkę meczową”, na miarę awansu, ale sytuacji sam na sam nie wykorzystał Rui Miguel. Myślę, że późniejsi mistrzowie Polski – Wisła oraz Lech – chcieliby tak „gładko” przegrać awans do Champions League, zamiast po takich wyrównanych meczach jak z Levadią, Interem Baku czy Spartą.

Bardziej bolą mnie teksty, że podobno „nikt nie chce mnie zatrudnić” oraz wypowiedzi anonimowego prezesa (jakże by inaczej – oczywiście, że anonimowego), że kluby obawiają się współpracy ze mną (w domyśle – niech wyjaśni sprawę korupcji). Otóż nie jest prawdą, że nie miałem żadnych ofert, w poprzednim sezonie miałem kilka, wspomnę tylko o trzech, które ujrzały światło dzienne. Jeszcze przed zatrudnieniem Darka Pasieki, Andrzej Czyżniewski zaproponował mi powrót i urządzenie Arki od nowa, wedle własnego pomysłu, a nie na zasadzie zgniłych kompromisów. Dyrektor Czyżniewski chciał mi dać pełną swobodę w doborze piłkarzy i kadry szkoleniowej (czego wcześniej nie miałem). Później składały mi oferty także Odra Wodzisław i Piast Gliwice (kiedy odmówiłem, zatrudniono Ryszarda Wieczorka), ale mnie te kierunki nie interesowały. Nie chciałem pracować z piłkarzami, których nie ja ściągałem, nie ja przygotowywałem i nie ja ustawiałem. Przygoda z Arką, gdzie trafiłem do klubu, w którym wiele rzeczy stało na głowie i gdzie mój wpływ na kadrę zespołu był znikomy, wiele mnie nauczyła. Wolę nie pracować nigdzie niż pracować gdziekolwiek i dawać pożywkę tym, którzy chcą udowadniać, że moje sukcesy trenerskie były przypadkiem. Trener musi mieć stworzone warunki do pracy, za robotę strażaka niech się biorą inni. O rozmowach, które prowadziłem, a o których nikt się nie dowiedział nie mam zamiaru opowiadać, bo „druga strona” mogłaby sobie tego nie życzyć.

Jednakże kiedy dziennikarz wielkiej gazety informuje czytelników, że nikt mnie nie chciał zatrudnić, podczas gdy chciało mnie zatrudnić kilka klubów, co łatwo sprawdzić nawet w jego gazecie, jest to niepoważne. Wystarczyło, żeby poświęcił godzinę życia na zadzwonienie do działaczy kilkunastu klubów, które w czasie mojego bezrobocia występowały w ekstraklasie. Dopiero wtedy mógłby z takim przekonaniem pisać, że „nikt mnie nie chciał zatrudnić”. Gwarantuję, że będę jeszcze pracował, na razie starannie się uczę, analizuję działania innych trenerów, jeżdżę na staże. Niedawno wróciłem z USA, gdzie między innymi chciałem zobaczyć w akcji zespół Piotra Nowaka (którego serdecznie pozdrawiam). Na pewno jednak nie rzucę się na pierwszą lepszą propozycję tylko po to, by „przestał bić licznik”. Przy okazji – ten licznik u redaktora Brzozowskiego też coś szybciej bije, prawie jak u tego słynnego krakowskiego taksówkarza pod dworcem PKP. Nie jest prawdą, że nie pracuję od 18 miesięcy, a liczenie do 18 nie wydaje się taką wielką sztuką. Ale to mały istotny drobiazg.

Ostatni zarzut, którym teraz zaczęli grać dziennikarze, nie mogący pogodzić się z tym, że przez długi czas mnie oczerniali, a teraz – dzięki ujawnieniu aktu oskarżenia – okazało się, że jestem niewinny, to liczba rozmów telefonicznych z Ryszardem Forbrichem. Szkoda, że znów dochodzi do manipulacji czytelnikami i że nikt nie wspomina, że te 711 rozmów rozkłada się na lata, a ja Ryszarda Forbricha poznałem już w roku 1996 roku, kiedy trafiłem z Polonii Gdańsk do Amiki Wronki (byłem bramkarzem). Dodatkowo w tej liczbie są też rozmowy, które się nigdy nie odbyły, tzn. kiedy miałem wyłączony telefon lub też zajęte, a ktoś „porozmawiał” z moją automatyczną sekretarką. Kolejne ważne zastrzeżenie – red. Brzozowski napisał: „Czy „Polski Mourinho” nie widzi nic niestosownego w tym, że 711 razy rozmawia z „Fryzjerem” - uchwałą Prezydium PZPN z 2000 roku uznanym za persona non grata naszego futbolu?”. Manipulacja czytelnikami, kolejna. W 2000 roku Ryszarda Forbricha uznano za persona non grata, wspomniana uchwała została uznana za bezprawną już w styczniu 2001 roku. W 2004 roku, kiedy ja pracowałem w Lechu, Forbrich nie tylko działaczem piłkarskim, był wiceprezesem Wielkopolskiego Związku Piłki Nożnej i kontaktowali się z nim wszyscy.

Bardzo żałuję, że ustalenia prokuratury są aż tak bardzo bagatelizowane przez dziennikarzy. Są osoby, które z Ryszardem Forbrichem nie rozmawiały i mają po kilkanaście zarzutów i są też takie, które rozmawiały pięć razy i z tych pięciu rozmów mają pięć zarzutów. A są też takie jak ja, że rozmawiały wielokrotnie i nie maja zarzutów. To najlepiej pokazuje, że to nie liczba rozmów telefonicznych, a treść tych rozmów była bardzo istotna. Mówił mi ostatnio znany dziennikarz, że w tamtym czasie, kto nie znał Forbricha to znaczy, że był nikim, choć wielu z tych, którzy znali go bardzo dobrze dziś opanowała „pomroczność jasna”.

Czasami, choć z bólem serca, rozumiem, że nie jest szanowana w naszym kraju zasada domniemania niewinności i oskarżenia prokuratury są już w zasadzie społecznym wyrokiem, ale sytuacja, kiedy prokuratura nie stawia zarzutów, szef prokuratorów potwierdza publicznie moją niewinność, a dziennikarze – chyba po to, by ratować własną twarz – dalej szargają moje imię jest dla mnie nie do zaakceptowania.

Mam nadzieję, że wszystkim czytelnikom rozjaśniłem sytuację – rzeczowo. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że będą tacy, którzy „wiedzą swoje”, tak jak są tacy, którzy twierdzą, że Donald Tusk rakietą ziemia – powietrze strącił samolot pod Smoleńskiem. Z takimi nigdy nie wygram. Liczę jednak, że rozsądne osoby, które były przez wiele czasu regularnie dezinformowane, spojrzą na całą sprawę z szerszej perspektywy. Ja nie mam sobie nic do zarzucenia.

Na koniec dodam, że redaktor Brzozowski w swoim artykule nie szuka odpowiedzi na pytanie, dlaczego ja nie pracuję, ale stara się na siłę zamienić dla mnie ławkę trenerska na ławkę oskarżonych. A jak prokurator mówi, że to nie jest ławka mojej drużyny i nie ma tam dla mnie miejsca, to red. Brzozowski jest gotów nawet przynieść krzesło z domu i je dostawić, żebym mógł usiąść wygodnie razem z oskarżonymi. Dziękuję, postoję. Gdyby wszyscy – łącznie z dziennikarzami – mogli tak spokojnie patrzeć w lustro jak ja, z naszą piłką nożna byłoby zdecydowanie lepiej. Jeśli zarzuty wobec mnie mają polegać na tym, że nie wystawiłem do gry piłkarza, który był zdyskwalifikowany i innego, który miał złamaną rękę, albo że wygrałem mecz, który powinienem przegrać, to powiem jedno – fajnie mieć takie skazy na życiorysie. Wszystkim tego życzę.

CZESŁAW MICHNIEWICZ

« powrót

 

Cytat Tygodnia

‘’Porażka jest gorsza od śmierci bo trzeba się po niej obudzić"

Czeslaw Michniewicz on Facebook
Galeria